Są dni, w których cieszą mnie moje małe sukcesy na domowym polu walki: dzieci zjadły naleśniki z mąki z soczewicy, mąż pochwalił owsiankę, najstarsza córka spróbowała czegoś nowego, najmłodsza pije trzecią dokładkę zielonego koktajlu.
Są też jednak takie dni, w których wieczorem dopadają mnie rodzicielskie wyrzuty sumienia, bo…
- z pieczonych warzyw dzieci zjadły tylko ziemniaki lub wylizały z talerzyka sam keczup;
- orientuję się, że synek przez cały dzień jadł tylko słodkie dania, bo odmówił obiadu, a z kolei najmłodsza córeczka nie zjadła solidnego posiłku, tylko podgryzała chlebek, owoce czy orzechy;
- odpuściłam i pozwoliłam zjeść dzieciom przed spaniem kanapki z miodem czy mleko z płatkami;
- chociaż podczas rozszerzania diety jadły normalnie różne zupy, to nagle okazuje się, że lubią tylko bulion z makaronem i jeszcze zdecydowanie zostawiają na brzegu talerza marchewkę (albo nawet ostentacyjnie wyrzucają ją z talerza);
- synek lubi do kanapek tylko ser żółty, a najmłodsza córka mimo tego, że rozszerzałam jej dietę metodą BLW i ma prawie 2 lata nie polubiła jeszcze sera białego czy jajek;
- jesteśmy wegetarianami, a młodsze dzieci jedzą bardzo ograniczony wybór warzyw i nie chcą jeść podanych otwarcie strączków;
- danego dnia zjadły za mało owoców/ za dużo pierniczków/ za dużo sera żółtego czy mleka, itp.
Przykłady można by mnożyć…
Zastanawiam się wtedy, gdzie popełniłam błąd. Z podziwem patrzę na mamy serwujące dzieciom buraczane pesto, curry czy hummus, na które moje dzieci by nawet nie popatrzyły. A wtedy sobie myślę o tym, że są pewnie takie maluchy, które jedzą jeszcze gorzej, które by nawet nie popatrzyły na gryczane naleśniki czy cały dzień żyją na suchej bułce.
Skoro mnie ogarniają żywieniowe wyrzuty sumienia, to oznacza, że nie jest ze mną tak źle. Nie jestem rodzicem, który bez mrugnięcia okiem podaje dzieciom codziennie danonki. Staram się urozmaicać ich dietę, czasem przemycać warzywa czy strączki w lubianych daniach. Gdzieś z tyłu głowy kołaczą znane mi zasady żywieniowe, że białko+tłuszcz+węglowodany są lepsze, żeby dodawać owoce do dań z żelazem, żeby za dużo nie smażyć, żeby pamiętać o cynku, żelazie czy kwasach ALA, itp. Często te przekazy się wykluczają, a nie wszystkie rady jest się w stanie wprowadzić przy wybiórczych żywieniowo dzieciach czy mężu, który jak żartuję, najchętniej jadłby rosół, ziemniaki, ser żółty oraz paluszki.
I tak dla własnego komfortu staram się nie dać zwariować. Sama jem sałatki i tofucznicę, i mam nadzieję, że dzieci w końcu też zechcą ich spróbować. Na śniadanie serwuję owsiankę czy bezglutenowe naleśniki, ale za to w piątki gdy nie mam czasu wieczorem gotować, jemy po prostu kanapki z tym, co które dziecko lubi. Gotuję budyń na mleku roślinnym, ale kupuję też czasem zwykłe mleko, które znika w dwa dni. Staram się podsuwać dzieciom domowe wypieki czy kulki mocy, ale raz w tygodniu mogą wybrać sobie w sklepie jakieś wybrane słodycze i nie protestuję, gdy sięgną po żelki. Chociażby dlatego, że starsze dzieci chodzą do przedszkola, nie mam szans, by mieć wpływ na wszystko co jedzą. No i jeszcze jest złota zasada żywienia, która działa jak melisa dla matek (swoją drogą, kto jeszcze nie zna, to polecam bloga oraz Poranną Melisę prowadzone przez Zuzannę Antecką, które świetnie porządkują w głowie sprawę żywienia dzieci):
u mnie też nie jest łatwo, starsze dziecko niechętnie wcina warzywa, co najwyżej jako dodatek do kotleta albo w jakiejś zapiekance, bobasowi dawałam różne mleka, ale niestety nadal nie wiem co pomaga na kolki u niemowlaka więc testuję dalej 🙁
Niestety często akceptacja warzyw jest trudniejsza niż innych grup produktów. Grunt to nie poddawać się i nadal je proponować w różnej formie. Zapiekanki brzmią bardzo dobrze 🙂