Mijają właśnie trzy lata od założenia tego bloga. Na usta samo ciśnie się konwencjonalne stwierdzenie, ile się w tym czasie zmieniło. Zmieniło i nie zmieniło. Nadal głównym środkiem myjącym jest w moim domu ocet, sama robię pastę do zębów, używam pieluszek wielorazowych (chociaż na dłuższe wyjścia zabieram jednorazowe),piekę sama chleb czy robię zdrowe słodycze. Co się zmieniło? Nie przybyło mi lat (wiadomo, to nie ja się starzeję, tylko moje dzieci rosną), za to przybyło mi dzieci. Miesiąc temu urodziła się Anielka i tym samym awansowałam w hierarchii rodzicielskiej, zostając rodzicem trójki dzieci. “Znowu? Tyle dzieci?” – tak zareagowała na tą wiadomość moja prawie pięcioletnia sąsiadka. Dzieci mówią szczerze co myślą.
O ile decyzja o drugim dziecku jest uznawana za coś oczywistego i oczekiwanego (każdy rodzic jednego dziecka usłyszy w końcu pytanie “A kiedy następne?”), to posiadanie trójki i większej liczby dzieci jest przyjmowane z podziwem lub powątpiewaniem, bo rodzice pewnie nie poradzą sobie z opieką nad nimi (a nabierają takiej pewności, obserwując mnie w kościele z trójką pociech, zastanawiającą się, które dziecko powinnam w pierwszej chwili uspokoić i wziąć na ręce). To oczywiste, że zaczyna brakować rąk na wspólnym spacerze, ale też zaczyna brakować miejsca w łóżku. W nocy lawiruję między śpiącym obok mnie synkiem, gotowym w każdej chwili zająć moją poduszkę, a starszą córką, która ulokowała się na moich nogach. Musze zastanawiać się nie tylko jak nakarmić w takich warunkach najmniejszą córeczkę, ale jak w ogóle wstać z łóżka czy zmienić pozycję.
Brakuje też oczywiście czasu. Jego zawsze jest za mało. Doba ma nadal 24 godziny, jednak to my decydujemy na co, chcemy ją poświęcić. Są wieczory, w których muszę rezygnować ze swoich handmadowych planów, bo po uśpieniu wszystkich maluchów jestem już zbyt zmęczona. Paradoksalnie jednak jest mi mniej szkoda spędzić wieczór z książką, bo bardziej cenię sobie ciszę i czas poświęcony dla siebie. Staram się też znajdować czas na to, co dla mnie istotne i związane jest ze zdrowiem mojej rodziny, starając się nie wyrzucać sobie momentów, gdy nie w pełni się to udaje.
Znacie zasadę 80/20? Można ją zastosować w różnych dziedzinach życia. Jeśli na co dzień dbamy o zdrowe odżywianie, możemy sobie pozwolić w weekend czy raz dziennie na jakieś odstępstwo. Mając dzieci i męża, nieprzekonanego do wszystkich wyczytanych przeze mnie w książkach mądrych rad, nie obywa się bez codziennych ustępstw i kompromisów:
- Uwielbiam pieczony w domu chleb, ale nie piekę tak często, jak chciałby tego mój uwielbiający pieczywo mąż, więc gdy on przynosi z piekarni wielki bochenek białego chleba, moja motywacja do pieczenia spada i czasem sama się skuszę na niego na śniadanie czy zjedzą go moje dzieci, bo wiem że ciężko będzie mi wygrać z nim konkurencję, jeśli zrobię razowy chleb. Wolę, żeby się szybciej skończył sklepowy i wtedy mogę zrobić coś innego.
- Za każdym razem obiecuję sobie, że już nie pójdę z dwuletnim synem do sklepu, ale po 3 dniach zapominam o tym, zmobilizowana siejącą pustką lodówką czy skuszona perspektywą zanurkowania w stoisku z warzywami i owocami. Przypominam sobie o tym, jeszcze zanim opuszczę ten dział z wózkiem załadowanym co najmniej do połowy i opuszczam go głowiąc się, czy dam radę dopchnąć wózek obładowany bananami (ile bym nie wzięła, ich zawsze jest za mało) i dójką dzieci oraz czy uda mi się jeszcze upchnąć w nim ryż oraz papier toaletowy, gdy muszę pilnować, by syn nie konsumował na miejscu winogron czy gruszek. Pokonana i skapitulowana zgadzam się na zakup bułki, za którą jest gotów wyskoczyć ze sklepowego wózka lub zawstydzona płacę za nadgryzione jajko niespodziankę upolowane podstępnie przy kasie.
- Narażając się nierzadko na zdemolowanie domu, gdy zapomnę dać pociechom domową ciastolinę do zabawy, i mimo to rzucę się w wir gotowania, piekę bezglutenowe muffiny z cukinią czy potajemnie lepię kulki bakaliowe (niezbędne jest utrzymanie tego faktu w tajemnicy, inaczej Konstanty będzie szturmował lodówkę w ich poszukiwaniu i domagał się ich zamiast obiadu), żeby podać je na podwieczorek czy zabrać ze sobą na dłuższy spacer. Dzięki temu mogę ominąć pełen pokus sklep, gdy idę na plac zabaw. Gryzę się w język, gdy w weekend mój własny mąż wychodzi z propozycją zakupu lodów czy pączka, mimo tego że przezornie przygotowałam na wyjście cynamonki bez cukru. Pozawalam dzieciom wybrać jedną rzecz w sklepie, sama ulegam pokusie zjedzenia rogalika z czekoladą, by po kilku kęsach stwierdzić, że jest dla mnie już za słodki. Dla dzieci, mimo że zostały wychowane na bezcukrowych słodyczach, rzadko jest coś za słodkie, dlatego nawet w niedzielę musi obowiązywać je kontrola rodzicielska.
- Moje dzieci nie jadły nigdy lizaka, danonków czy mlecznej kanapki. I żyją. I wcale nie domagają się ich w sklepie. Szybko przejeżdżamy przez dział ze słodyczami, wybierając tylko gorzką czekoladę z 70% kakao, co zwykle je zadowala, dopóki przy kasie nie wypatrzą jajek niespodzianek. Nie zawsze siła mojej sugestii, że już wybraliśmy coś słodkiego działa, więc od święta wychodzą ze sklepu, dzierżąc dumnie te jaja. Choć nierzadko spokój kończy się, zanim jeszcze opuszczę sklep, bo dzieci próbują namówić mnie na kolejny zakup, są brudne od czekolady czy płaczą, bo czekolada zgniotła się przy rozpakowywaniu.
- Nie proponuję dzieciom wszystkich potraw czy sałatek, które przygotowuję, bo nie lubię marnowania jedzenia. Starsze pociechy są teraz dość wymagające, jeśli chodzi o jedzenie. Córce przeszkadzają płatki owsiane w koktajlu, a każdy banan przechodzi szczegółową kontrolę jakości pod kątem ewentualnych skaz czy plam. Syn z kolei wyławia ręką z owsianki rodzynki, a z zupy marchewkę, w najlepszym wypadku gorsze kąski zostawia na talerzu, a czasem brokuły po prostu wyrzuca. Wspólne jedzenie posiłków wymaga mocnych nerwów i morza cierpliwości. Nawet to, co dzieci lubią, może im nagle przestać smakować, dlatego nowości podaję raczej osobno i ich talerz obiadowy często przypomina budda bowl. Dzięki temu dzieci mają wybór i mogą zostawić to, co im nie zasmakuje. Mój przykład jednak często robi swoje i dzieci same pytają o to, co jem. W ten sposób dowiedziałam się, że mój syn jest fanem kokosowego bekonu.
- Polubiłam picie samej wody i piję ją częściej niż herbatę, ale trudno przekonać mi do tego dzieci. Wystarczyło kilka razy dodać im do wody soku, by potem domagały się dodawania go za każdym razem. Na co dzień kupuję soki lepszej jakości (nie z koncentratu) i mocno je rozcieńczam, ale na spacery zabieram wodę i dzieci, o dziwo, piją ją wtedy bardzo chętnie.
- Czasem czuje się złą matką, bo chowam przed synem masło (żeby nie wyjadał go prosto z papierka), pozwalam im zjeść bułkę zamiast obiadu czy staczam bezsensowne wojny nad talerzem makaronu z sosem, bo córka wolałaby zjeść sam makaron. Żeby przemycić niektóre zdrowe produkty, nierzadko uciekam się do podstępu. Brownie z fasoli weszło na stałe do repertuaru ciast, które przyrządzam. Jeśli nie chcą spróbować burgerów z ciecierzycy, proponuję im dodanie na talerz keczupu (ma wprawdzie cukier, ale też aktywujący się w gotowanych pomidorach likopen, co uspokaja trochę wyrzuty sumienia). Cel uświęca środki.
Więcej grzechów nie pamiętam. Poprawę obiecuję, bo cały czas zgłębiam wiedzę o zdrowym odżywianiu, a poza tym wierzę, że mój przykład zadziała i dzieci z wiekiem będą chętniej sięgały po warzywa. Staram się proponować mojej rodzinie jak najwięcej zdrowych rzeczy, ale nie panikuję, gdy moje dzieci u znajomych sięgną po delicje czy zjedzą trochę paluszków. Chcemy dla swoich dzieci jak najlepiej, ale przecież nam, rodzicom, też zdarza się ulegać pokusie. Nie żyjemy w świecie idealnym i dlatego w zetknięciu ze światem realnym musimy iść czasem na kompromisy. Także w kuchni.
Szczere i prawdziwe 🙂 Jesteście piękną rodziną!